O czytelnictwie, blogowych recenzjach i rynku rozmawiamy ze Sławomirem Krempą, redaktorem naczelnym serwisu Granice.pl

Sławomir Krempa. Dziennikarz, jeden z twórców serwisu Granice.pl i od lat jego redaktor naczelny. Wcześniej pracował w pismach branżowych kierowanych do specjalistów z branży spożywczej. Wie, z czego się robi parówki i jak się tworzy literaturę popularną (oraz co ma z nią wspólnego schemat Proppa). Nie, nie chcecie tego wiedzieć.

Dlaczego akurat „granice”?
Kiedy piętnaście lat temu powstawał nasz serwis, jego celem była przede wszystkim prezentacja twórczości amatorów, miłośników poezji i prozy. Wyrósł na bazie pisma „Granice Rzeczywistości”, w którym – jak mówiliśmy – przekraczaliśmy granice rzeczywistości, publikując amatorską fantastykę, opowiadania z pogranicza jawy i snu, ale też felietony czy teksty krytyczne. W miarę upływu lat część serwisu poświęcona twórczości zaczęła ustępować recenzjom nowości wydawniczych i informacjom o literaturze, pozostawaliśmy więc na granicy pomiędzy twórczością profesjonalną a amatorską. Dziś piszemy o literaturze bez granic – równie poważnie traktujemy literaturę popularną i piękną. Każdej stawiamy w recenzjach wysokie wymagania, ale są to wymogi odpowiednie dla gatunku, który dana książka reprezentuje. Jak interpretować będziemy naszą domenę za kilka lat? Ta kwestia pozostaje otwarta.

Ile książek tygodniowo czyta redaktor naczelny granic.pl?
To zależy od tego, w jaki sposób będziemy interpretowali słowo „czyta”. Sam na przykład tak zwanego „szybkiego czytania” nie traktuję jako prawdziwej, pełnoprawnej lektury. Tymczasem czytając szybko połykam najwięcej książek – bywa, że nawet kilka tygodniowo, by mieć orientację w tym, co się dzieje na rynku, co reprezentuje dany autor, by pozostawać na bieżąco. Jeśli mówię o czytaniu, mam na myśli poważną, solidną lekturę, ze smakowaniem subtelności języka autora czy – w przypadku publicystyki – z analizowaniem jego toku myślenia. I tu już moje tempo wypada o wiele gorzej – w ten sposób czytam średnio jedną książkę tygodniowo. A obawiam się, że będzie gorzej, bo właśnie urodził mi się syn. Wówczas zaś, jak wiadomo, ilość wolnego czasu drastycznie maleje…

Ostatnio napisał Pan bardzo przychylną recenzję „Śpiewaj ogrody” Pawła Huellego – większą przyjemność sprawia taka działalność, stricte recenzencka, czy może druga strona medalu, zarządzanie dużym portalem?
Recenzje pisuję bardzo rzadko. Przede wszystkim dlatego, że swoje teksty bardzo długo staram się cyzelować i dopracowywać, szlifując niemal każde zdanie. Piszę przede wszystkim o książkach ważnych lub o lekturach, do których z jakichś względów mam szczególny sentyment, lub które w szczególny sposób mnie rozczarowały. W recenzjach staram się łączyć kompetencje, elementy warsztatu krytyka literackiego (choć krytykiem nie jestem) z przystępnością, z atrakcyjnym dla czytelników przekazem, zrozumiałym językiem. Zależy mi na tym, by być rzetelnym, a jednocześnie nie odstraszyć czytelników zbyt dużą liczbą znaków czy specjalistycznymi terminami, które tak naprawdę niczego nie wnoszą. Zaczynałem od recenzji dla „Śląska”, które to pismo uwielbiam, ale nie mam złudzeń, że ktokolwiek poza gronem autorów i stałych współpracowników je czyta. Nie chcę nigdy powtórzyć błędu „Śląska” czy innych czasopism dotowanych, prowadząc własną redakcję.
A praca osoby zarządzającej redakcją, czy – szerzej – niewielką, praktycznie rodzinną firmą, która stoi za serwisem Granice.pl, to tak naprawdę wiele godzin żmudnych formalności, wypełniania papierów, analizowania arkuszy kalkulacyjnych. Najbardziej lubię w niej to, co pozostaje na marginesie moich obowiązków – obmyślanie i tworzenie nowych funkcji, zabawy z projektowaniem layoutu. Ewentualnie – tracenie czasu na prowadzenie akcji promocji czytelnictwa na miarę „Polećmy książki premierowi” (choć nie sądzę, by kiedykolwiek udało nam się powtórzyć ten sukces). Oraz redagowanie nadsyłanych tekstów, choć na to już zupełnie brakuje mi czasu.

Mówi Pan, że często kryterium wyboru jakiejś pozycji do recenzji opiera się o rozczarowanie. Ale czy negatywne recenzje rzeczywiście mają rację bytu? Francine Prose na łamach „The New York Times” stwierdziła ostatnio, że są one ohydnym nawykiem, tak jak palenie papierosów. Argumentuje, że ich pisanie nic nie wnosi, prócz tego, że uderza w czytelnictwo ogółem, bo jeśli książka jest słaba, nie trzeba dostarczać jej gwoździ do trumny.
Rocznie wydaje się w Polsce tak wiele pozycji, że da się spośród nich wyłowić książki i dobre, i interesujące dla możliwie szerokiego grona czytelników. Uważam, że czytelnik ma prawo wiedzieć, że dana książka jest słaba, nieudana, mierna. Jeśli mam wydać na książkę 40 zł (niektórzy w Polsce za taką kwotę potrafią przeżyć kilka dni), powinienem być pewien, że spełni ona moje oczekiwania, że jest tego warta. Selekcja i wartościowanie tego rodzaju pozycji to zadanie recenzentów i krytyków literackich.
Niestety, mam wrażenie, że coraz słabiej wywiązujemy się z tego zadania. W tygodnikach i miesięcznikach na recenzje książek jest coraz mniej miejsca. Nie mówię już nawet o gazetach codziennych, które poświęcają uwagę jedynie największym hitom wydawniczym. Tak zwani „poważni krytycy” nie piszą o literaturze popularnej, a jeśli piszą, to traktują ją zwykle z wyższością. Czytelnikom pozostają recenzje na blogach, te zaś zakładane są często z jednym tylko założeniem: by „wyłudzić” darmowe egzemplarze recenzenckie od wydawców. W mnogości kiepskich blogów trudno znaleźć te rzeczywiście wartościowe. Ponadto nawet sprawni, rzetelni blogerzy zwykle przyznają wprost, że piszą subiektywnie, a opieranie własnych wyborów czytelniczych na tym, co się podoba (lub nie podoba) komuś innemu to niezbyt dobry pomysł. Drugim wyborem są serwisy internetowe poświęcone książkom, dla których również często piszą blogerzy… I tak koło się zamyka.
Ale, by nie snuć wyłącznie czarnych wizji, powiem może, że w sieci można znaleźć prawdziwe perełki jeśli chodzi o recenzje. Osobom poszukującym solidnych, miarodajnych opinii polecam choćby blog Jarka Czechowicza „Krytycznym okiem” czy Bernadetty Darskiej „A to książka właśnie”. A przykłady pozytywne można by było mnożyć.

Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi – nie wspominając o Amerykanach – wydają książki, które stają się bestsellerami w Polsce. Dlaczego, nie licząc klasyków, Polak nie zawojował żadnego rynku zagranicznego?
Problem w tym, że polski rynek książki jest jeśli chodzi o sprzedaż praw autorskich na Zachód po prostu mało profesjonalny. Działy tłumaczeń w wydawnictwach praktycznie nie istnieją. Wydawcy nie dążą do tego, by promować polską literaturę chociażby na targach książki we Frankfurcie – albo dążą, ale bez przekonania i pomysłu. Pakiety promocyjne na targi międzynarodowe są często przygotowane po prostu amatorsko.
Prosty przykład: gdy otrzymujemy materiały o książkach od agencji zachodnich, dostajemy do ręki pokaźne teczki lub zestaw plików: 30 stron tłumaczenia, chwytliwa notka o książce, portfolio i biogram autora, nagrody, wyimki z recenzji, dane o sprzedaży. W Polsce po pierwsze praktycznie nie ma agencji literackich, po drugie zaś – wydawcy praktycznie nie przygotowują tego rodzaju materiałów. Profesjonalnie robi to głównie W.A.B., ale to wydawnictwo specjalizujące się w sprzedaży na zachód literatury z wyższej półki.
Polska literatura popularna to na zachodzie Sapkowski, a na wschodzie – Chmielewska. Chociaż problem mało profesjonalnych pakietów wydawniczych i bardzo małych pieniędzy wydawanych przez państwo na promocję polskiej literatury za granicą to tylko jedna strona medalu. My po prostu mamy bardzo mało dobrej literatury popularnej, nie mówiąc już o praktycznie nieistniejącej tak zwanej „literaturze środka”. Polskie kryminały bywają po prostu słabe od strony konstrukcyjnej. Mają atmosferę, klimat, potencjał, ale bardzo niewielu autorów stara się szlifować swój warsztat. Nie lubimy codziennej rzemieślniczej pracy, a z kolei wielu wydawców praktycznie odpuściło kwestię redakcji lub pozostawia ją na bardzo podstawowym poziomie. Dlatego właśnie polski rynek wydawniczy został praktycznie „skolonizowany” przez autorów z całego świata.

Polska literatura powinna pójść w kierunku pozycji ambitnych, przeznaczonych dla ograniczonej grupy docelowej, czy też postawić na popkulturę i masowego odbiorcę? I gdzie widzi Pan przyszłość książek, w e-bookach, czy formie tradycyjnej?
Nie sądzę, by literaturą można było „sterować”, by można było postulować rozwijanie tylko literatury gatunkowej, prozy ambitnej czy literatury popularnej. To truizm, ale ważne, by polska literatura pozostała co najmniej tak zróżnicowana, jak jest do tej pory. Ważne, by na rynku książki było miejsce i na prozę ambitną, i na literaturę popularną, która ma o wiele szersze grono odbiorców. Ważne, by wydawano po prostu książki dobre – niezależnie od tego, do jakiego gatunku będą one należały.
Natomiast mam bardzo mocne poczucie, że literatura popularna będzie w coraz większym stopniu obecna w wersji elektronicznej i coraz bardziej dostępna w modelu abonamentowym. Przyczyna jest prosta: choć większość z nas chętnie przeczyta najnowszą powieść Deavera, nie musimy jej mieć na półce i raczej nie będziemy do niej wracali. Abonament da nam do niej dostęp na określony czas – będziemy mogli ją przeczytać, a potem po prostu usuniemy ją z wirtualnej półki. A przy okazji nie wydamy na nią połowy pensji. Książki tradycyjne to propozycja dla osób starszych, konserwatywnych, książki drukowane w przyszłości – raczej dalekiej niż bliskiej – to być może pozycje szczególnie wartościowe. A także takie, których posiadaniem – co tu kryć – będziemy chcieli się pochwalić. W czytelniczym snobizmie nie widzę bowiem nic złego – pod warunkiem, że książki, które z lubością eksponujemy na półce, najpierw przeczytamy.

Właśnie, pozostaje kwestia „zbieractwa”. Czasem wolimy mieć książkę na półce, niż ją przeczytać, daje nam to satysfakcję, możemy też pochwalić się biblioteczką. Czy e-booki kiedykolwiek wypełnią tę niszę, powiedzmy, próżności?
Co do kwestii próżności – nie sądzę. Natomiast jeśli chodzi o „zbieractwo”, e-booki są tu wręcz zabójcze dla naszych kieszeni. Łatwość zakupu, możliwość natychmiastowego dostępu do wszystkich książek świata, a przy tym ogromnie atrakcyjne przeceny potęgują pasję każdego zbieracza. Sam odkąd kilka księgarń wprowadziło opcję natychmiastowego zakupu ebooka o wiele więcej książek kupuję niż czytam. A proszę pamiętać, że muszę się jeszcze uporać z całkiem sporą liczbą egzemplarzy nadsyłanych do naszej redakcji przez wydawców…

Postrzega Pan „lubimyczytac.pl” jako konkurencję, czy też może docierają Państwo do innej grupy ludzi, z zupełnie inną ofertą?
Trudno konkurować z serwisem wielokrotnie większym od własnego. Natomiast mam poczucie, że akcenty w naszych serwisach rozkładamy nieco inaczej. W lubimyczytac.pl kluczowe są rozbudowane funkcje związane z biblioteczkami. My w okresie, gdy Lubimyczytac jeszcze nie istniało, trochę sobie biblioteczki odpuściliśmy, skupiając się na dobrej treści. Dopiero teraz powoli nadrabiamy zaległości jeśli chodzi o funkcjonalność serwisu. Natomiast jesteśmy daleko przed konkurencją jeśli chodzi o jakość tekstów zamieszczanych w serwisie. Pisane przez zawodowców (ale językiem przystępnym), nasze recenzje redakcyjne są starannie redagowane. Nawet recenzje użytkowników redagujemy i selekcjonujemy, większość z nich przenosząc do opinii. Nie mamy tyle tupetu, by w statystykach dwuzdaniowe opinie o książce nazywać recenzjami. Pod tym względem jesteśmy w pewnym stopniu „starym” medium. Znajdujemy miejsce na znakomite, obszerne eseje biograficzne autorów zewnętrznych, poświęcone wybitnym polskim pisarzom. Mamy dział, w którym publikujemy filmy poświęcone książkom. Produkcja czy gromadzenie i moderowanie takiej treści to sprawa droga, natomiast tym właśnie wyróżniamy się na tle konkurencji. Docieramy do stosunkowo wąskiego grona odbiorców, natomiast jest to grono i tak większe niż w przypadku większości pism poświęconych literaturze. No i mamy pewność, że docieramy do odbiorców świadomych, do ludzi, którzy nie trafiają do nas przypadkowo z powodu pozycji na pierwszym miejscu wyników wyszukiwania konkretnej książki w Google.
Różnimy się też tym, że pozostajemy nieobojętni na problemy polskiego czytelnictwa i branży książkowej. Przy tym nasze kampanie – „Polećmy książki premierowi”, „5 minut dla książki” – nie są skupione na promowaniu Granic jako serwisu, tylko na realizacji konkretnych celów związanych z promocją czytelnictwa. Również z „książkowym potworem” walczyliśmy bardziej dla idei niż dla poklasku czy popularności (choć linki na stronie głównej portalu gazeta.pl niemal zabiły nasze serwery). Za to jesteśmy doceniani – chociażby nagrodą branży wydawniczej „Ikar” za promocję czytelnictwa.
Jest jeszcze jedna kwestia, dużo bardziej prozaiczna. Jako mniejszy serwis możemy pozwolić sobie na to, by poświęcić naszym partnerom – reklamodawcom dużo więcej uwagi i miejsca. Realizujemy kampanie niestandardowe, potrafimy wdrożyć w serwisie nową funkcję, by reklama była mniej nachalna, a akcja – bardziej interesująca. Działamy kompleksowo – a taka kampania w serwisie wielekroć większym musiałaby być potwornie droga, na granicy opłacalności dla wydawcy. Bo serwis utrzymuje się przede wszystkim z reklam, gdy u konkurencji dominują, jak się domyślam, dochody z programów partnerskich.
Na koniec – powiedzmy to wprost – jesteśmy najstarszym serwisem poświęconym książkom w polskiej sieci, a pewnie też jednym z dinozaurów w branży na skalę światową. Powstaliśmy 15 lat temu, a równocześnie udało nam się na tyle odświeżyć layout, że nie odstaje od rozwiązań konkurencji. Nie mamy wersji mobilnej, ale z naszej strony spokojnie da się korzystać na ekranie smartfona czy tabletu. Nie gonimy za nowościami, ale staramy się nie zostawać w tyle. Poza tym zawsze mówię, że lubię – także w pracy – biegi długodystansowe. Nie przebędę pierwszych kilometrów w tempie sprinterskim, ale jestem niemal pewien, że nigdy nie sprzedam serwisu i kiedyś dotrę do mety.

Załóżmy, że książka nie zawsze musi być trudną i wymagającą wysiłku strawą intelektualną. Lepiej relaksuje się przy książce, filmie, czy serialu?
Przekonanie o absolutnej wyższości literatury nad innymi dziedzinami sztuki jest, moim zdaniem, zwyczajnie pretensjonalne. Nie znoszę graniczących z fetyszyzmem wyznań typu „uwielbiam zapach książki o poranku”. Czytanie to równie dobry sposób spędzania wolnego czasu, co chodzenie do kina, oglądanie telewizji czy wycieczka do galerii sztuki. To także doskonała rozrywka. Osoba, która nie ma pojęcia o współczesnej popkulturze, jest uboższa o setki doświadczeń równie wartościowych, co lektura „Zbrodni i kary”. Najważniejsza jest równowaga, normalność. Owszem, jeśli zupełnie porzucimy czytanie, staniemy się analfabetami. Ale też sam po godzinie czytania „Europy w obliczu końca” z przyjemnością włączam „Kuchenne rewolucje”, a kiedy biegam dłuższe dystanse, zawsze po okresie słuchania Philipa Glassa przerzucam się na Lindsey Stirling, Coldplaya czy… Irenę Santor. Czy to znaczy, że nie mam gustu?

Przeciwnie! Dużo pan biega?
2 razy w tygodniu po godzinie plus jedno długie wybieganie. W przypadku tego ostatniego najczęściej wyłączam wszelkie gadżety (które, swoją drogą, uwielbiam miłością prawdziwego geeka) i po prostu biegnę przed siebie. Nie są to może dystanse ultra, a tempo większości biegaczy wydawać się będzie raczej spacerowe, ale wciąż mam nadzieję, że wreszcie pokuszę się także o udział w formalnym biegu na dystansie maratońskim…

W takim razie życzymy udanego maratonu (czy może ultramaratonu) z Granicami i dziękujemy za okazję do rozmowy.

Author: Booknews

Ciekawe? Podziel się!